czwartek, 28 marca 2013

Pierwszy tydzien


Kochani,
Kilka wrażeń z pierwszego tygodnia na Czarnym Lądzie.
Właściwie wydarzyło się tyle, że ci, którzy tu są od 20 lat nie widzieli takich wydarzeń, co się działy w przeciągu tych dwóch tygodni…
Ale w miarę od początku.
Przybyłam do Stolicy RCA w zeszłą środę. Z lotniska odebrał mnie ks. Mirek – wikariusz diecezji Bouar, gdzie pracuję w Prokurze i zajmuję się (a właściwie mam się zajmować, bo na razie to trochę niemożliwe) sprawami „papierkowymi” całej diecezji oraz s. Barbara – przełożona Pasterzanek z Bouar.
Przywitano mnie wiadomością, że może uda się załatwić szybko wszystkie formalności, bo wieczorem upływa kolejne ultimatum rebeliantów dane prezydentowi Bozize i musimy jak najszybciej opuścić miasto, bo wieczorem będzie to już niemożliwe.
Udało się załatwić to, co było możliwe do załatwienia. Jedynie prawo jazdy zostawiłam naszym polskim księżom pracującym w Bimbo do załatwienia w wolnym czasie.
Na ulicach stolicy – Bangui sporo wojska. Normą jest, że noszą kałasznikowy. Równie sporo aut ONZ. Niewiele asfaltowych ulic – większość piaszczyste, brak sygnalizacji świetlnej, ale w odróżnieniu od reszty kraju – spora ilość prywatnych aut, tak że nawet korki się zdarzają…
Wyjechaliśmy ok 14.00 w stronę Bouar… i ok 500 km przed nami do pokonania. Po drodze niesamowite widoki, pełno zieleni. Wzdłuż drogi co jakiś czas mini-wioseczki. Wrażenie dziwne, bo wszystko tak bardzo blisko drogi i pędzących co jakiś czas samochodów. Wszędzie miniaturowe kozy i dzieciaki biegnące za przejeżdżającym autem.
Ok. 16.00 w mijanych wioskach rozpoczynało się przgotowanie do wieczornego posiłku: kobity ubijały maniokę i rozpalały ogniska. Gdy zapadał zmierzch nikt już nie biegał za autem; widzieliśmy za to w każdej wiosce rodziny siedzące wokół ogniska i spożywające wspólnie posiłek. Na wioskach nie ma prądu, ani żadnego sztucznego światła…
W całej drodze mijaliśmy również około 6 zapór strzeżonych przez żołnierzy. Jedne były ot tak po prostu ochroną większych wiosek i widząc auto misji katolickiej od razu nas puszczano, na innych pobierano myto 500 fcfa (1€ = ok. 640 fcfa).
Późnym wieczorem dotarliśmy do misji w Bouar. Siostry czekały na nas z kolacją. Był również gwardian wyższego seminarium duchownego kapucynów – br Piotr.
Następny dzień był dniem pracy. Poznałam Olę, którą przyjechałam zastąpić i dowiedziałam się, że mamy 2 dni na przekazanie wszystkich obowiązków, bo w niedzielę jedzie z mężem już do Kamerunu, skąd wracają do Polski.
Tego dnia było moje pierwsze spotkanie z kuchnią tradycyjną – pracownicy garażu, w którym pracował Zbyszek – mąż Oli – przygotowali pieczonego koźlaka z czymś podobnym do manioka, ale zawijanym w liście i bardziej przeźroczystym (ciągle zapominam jak się to to nazywa!). Oczywiście sprofanowałam posiłek, bo jadłam widelcem, a tu się jada wszystko łapkami.
Następnego dnia było mało nauki, bo ciągle przychodzili do biura interesanci i nie można było właściwie nic innego zrobić. Tego dnia byliśmy na obiedzie w domu-zagrodzie miejscowej dyrektorki centrum kultury St. Kisito, w którym być może będę także pracować z dziewczętami ucząc prac ręcznych… Tym razem był kurczak w tradycyjnym sosie i z surowymi pomidorami i manioka.  Wieczorem zaś uczyłam się „masakrować” mango – taka śmieszna włochata odmiana, że ani wykałaczki ani nici do zębów nie pomagają pozbyć się mangowych włosków….
Oczywiście w te dni nie było ani chwili czasu by się rozpakować, ale i tak nie było gdzie, bo dostałam pokój „zastępczy”, gdyż mój docelowy dopiero jest remontowany.
Tego dnia przyszły najbardziej niepokojące wieści, że rebelianci otaczają stolicę i w okolicznych miejscowościach rabują co się da – szczególnie auta misyjne, pieniądze i sprzęt elektroniczny z misji. Nie wiadomo było czy pójdą na Bangui, czy będą łazić po całym kraju i rabować. U kapucynów była nadzwyczajna narada dotycząca wywozu wszystkich aut z kurii i seminarium oraz z parafii misyjnych naszej diecezji. Wszyscy w wielkim przygotowaniu i napięciu słuchali kolejnych wieści przesyłanych „pocztą pantoflową”…
W sobotę był pierwszy atak na stolicę. Podobno odparty samolotami prezydenta Bozize.
W nocy rebelianci zdobyli stolicę. Prezydent uciekł, a przywódca tych Seleka (nie pamiętam nazwiska) ogłosił się prezydentem. Nie jest rodakiem tutejszego ludu. Jest muzułmaninem i zdaje się, że za wszelką cenę chce urządzić świętą wojnę. Jeszcze wczoraj dokonywał jakichś egzekucji za (podobno) zniszczony jakiś meczet w stolicy. A jego ludzie jeździli całą niedzielę i poniedziałek i niszczyli i kradli, co się dało.
W sobotę na prośbę ks. Mirka przeprowadziłam się do sióstr, by nie być w ośrodku sama.
Ola ze Zbyszkiem wyjechali w sobotę w pośpiechu do Kamerunu zabierając auta biskupa i kurii oraz potężną ciężarówkę. Wszystkie auta z okolicznych misji i od kapucynów (mają najwięcej aut) pojechało również do Kamerunu, a kilka ukryto w brusie (las).
Niedziela Palmowa. O 8.00 rano była Msza św. Z procesją z palmami. Poranek był uroczysty i spokojny. Zjedliśmy polski obiad u sióstr (rosół  z lanymi kluskami i kurczak pieczony z ziemniakami – oczywiścia jak do każdego posiłku dużo owoców – teraz sezon na awokado, papaja, banany i mango oraz warzyw takich nam znanych).
Po południu pojechaliśmy na skałki, gdzie o 15.00 rozpoczynało się Misterium Męki Pańskiej przygotowane przez młodzież. Zdążyłam zrobić kilka zdjęć i wzbudzić ogromne zainteresowanie dzieciarni – nie wiem czy bardziej białością mej skóry czy dużym aparatem fotograficznym… ale trochę ich peszyłam… kiedy zaczęłam naśladować ich speszone minki – to ich rozbroiło i wszystkie dzieciaki zaczęły się uśmiechać i ustawiać do zdjęć.
W tym czasie ks. Mirek otrzymał telefon, że rebelianci jadą do Bouar. W sumie to zrozumiałe, bo w naszym mieście są największe w całym kraju koszary wojskowe, a żołnierze zostali wezwani do złożenia broni. Ks. Mirekpasterzankom pakować się i zabrać i mnie do Babua. Tak więc nie widziałam Misterium, tylko zaczęłyśmy się pakować. Zanim wyjechałyśmy (zabrałyśmy kolejne 2 auta), był kolejny telefon, że Babua jest otaczane przez rebeliantów.
Ostatecznie pojechałyśmy do „twierdzy” kapucynów w górach, do seminarium i kurii prowincjalnej. Wieczorem przyjechały także Siostry Charite i kapucyni przywieźli wszystkie klaryski z klauzury.  I tu jesteśmy do dziś. Ostatecznie w Wyższym seminarium jeste teraz więcej kobiet niż mężczyzn.
Drugą noc było słychać z miasta strzały, ale nic poważnego się nie dzieje na misjach, ani nikt nie ucierpiał. Siostry w dzień jadą do pracy, a ja zostaję z klaryskami, bo nie mam karty pobytu i klasztorze braci jestem na ten czas bezpieczniejsza.
Mamy nadzieję, że do jutra adrenalina zdobywców Stolicy opadnie i wszystko się uspokoi. Wrócimy do domu razem z klaryskami, jak bracia i ks. Mirek zadecydują, że możemy wrócić do normalnego życia…
W misji w mieście został ks. Mirek (Biskup niestety jest we Włoszech w szpitalu, więc nie miałam go jeszcze okazji poznać), a u klarysek nocuje br Piotr.
Dziś z kurii kapucyni dzwonili po swoich klasztorach, by oszacować straty skradzionych pieniędzy i aut.
Nowy prezydent niestety jest rasowym politykiem – jeśli usłyszycie cośkolwiek w tv (www.france24.com ; lub na www.misna.org ), to nic z zapowiedzi jeszcze nie zrealizował i raczej nie wygląda na takiego, by zostawił ten biedny kraj w spokoju… nie wiadomo tylko czy i na katolików podniesie rękę….
Czas pokaże…
Prosimy Was o modlitwę.
Nie wiem czy i kiedy napiszę coś jeszcze, bo w Bouar nie ma internetu. Telefony na zagranicę były zablokowane od soboty